XII Małopolski Piknik Lotniczy
2016.06.25-26. Na Małopolskim Pikniku Lotniczym bywam chyba od początku, ale w tym roku, po raz pierwszy tam poleciałem. Tak na prawdę przygotowania do Pikniku zaczęły się ponad miesiąc temu – już wtedy wysłałem zgłoszenie z kompletem niezbędnych dokumentów. Piknik odbywa się w samym centrum Krakowa, w Muzeum Lotnictwa Polskiego, w samym środku… CTR Kraków Balice, czyli przestrzeni kontrolowanej. Plan zakłada wylot w piątek po południu i powrót w niedzielę przed zachodem – w obie strony z lądowaniem na lotnisku Aeroklubowym w Pobiedniku Wielkim pod Krakowem. W piątek pogoda upalna – ponad 34°C, mocno rozbudowane CU, boczny, umiarkowany wiatr – zapowiadają ciężki lot. Na teren Pikniku mam przybyć o 19, a na Pobiedniku muszę być o 18, żeby złożyć Plan Lotu, więc wystartować muszę lekko przed 16. Tym razem mam ze sobą tylko lekki bagaż – trochę dodatkowego paliwa, sprzęt do kotwiczenia motolotni i stos dokumentów, więc dociążony nie będę. Start planowo przed 16-stą – w górze o dziwo nie jest źle – strasznie ciepło, przez co silnik ma co robić. Trasa zakłada przelot wzdłuż S7 do Kielc, omijając je od zachodu, przez Chęciny, omijając Pińczów i dalej do Pobiednika. Następnie przez punkt Echo (Elektrownia Wodna w Krakowie) i po prostej, przez miasto do Muzeum. Jak zwykle podczas długich lotów zadziwia mnie różnorodność naszego krajobrazu. Góry Świętokrzyskie to teren bardzo mocno zalesiony (sic!), za Kielcami to praktycznie jedno wielkie lądowisko, a za Pińczowem do Krakowa – pagórkowate pola uprawne. Na Pobiednik dotarłem bez przeszkód, przed 18-stą. Chłodne powitanie na radiu trochę mnie ostudziło – na lotnisku trwały zawody samolotowe. Nigdy chyba tego nie pojmę – na rzadko którym lotnisku Aeroklubowym jestem ciepło witany, za to na prywatnych lądowiskach, w większości jest super życzliwa atmosfera. Nie rozumiem z czego to wynika. Wracając do tematu – w Pobiedniku delikatne nieporozumienie z Planem Lotu (rozwiązany z niebagatelną pomocą lokalnego motolotniarza), delikatna obsuwa, ale po 19-stej jestem już w powietrzu – tylko kilka minut i lądowanie na terenie Muzeum. Oczywiście podczas tego krótkiego lotu nad Krakowem musiałem porobić trochę zdjęć – szkoda, że to CTR i nie mogę sobie pokrążyć, w sumie to przez smog i tak nie było wiele widać. Szybka łączność przez radio z kontrolerem na lotnisku i lądowanie. Dosłownie po dotknięciu kołami pasa startowego miłe zaskoczenie w korespondencji radiowej: „Witamy serdecznie na Czyżynach, marszałek już jest w drodze, wskaże stojankę.” Wow! Super przyjaźnie, wiara w życzliwość przywrócona momentalnie. Tego dnia pozostało już tylko zakotwiczenie motolotni, ogarnięcie noclegu i przygotowanie się do jutrzejszych pokazów, bo briefing mamy na 9:30.
Pierwszego dnia miałem pokaz razem z paralotniarzami, drugiego dnia już dysponowałem własnym, 7 minutowym slotem :) Pogoda upalna, słaby wiatr, więc niby wszystko ok, ale teren w centrum miasta jest niezwykle trudny na pokazy. Mamy bardzo ograniczoną strefę i na domiar złego w tej strefie jest kilka bardzo wysokich dźwigów i budynków. Na domiar złego lądowanie na pasie jest znad linii wysokiego napięcia – strasznie trudne miejsce na pokazy, ale mające swój niebagatelny urok!
W niedzielę niestety pogoda miała się załamać – od wczesnego popołudnia mają nadciągnąć bardzo gwałtowne burze, więc zmieniłem plan i startuje na powrót zaraz po pokazie. Zaraz tzn. po dotankowaniu, spakowaniu i pożegnaniu. Przez pierwszą połowę trasy pogoda nawet dobra – ciągle upalnie, ale już nie tak spokojnie. Bardzo niepokoiły mocno rozbudowujące się chmury burzowe w całej okolicy – mam nadzieję, że zdążę. Tym razem trasę pokonuję po prostej, bo burze coraz bardziej szaleją w okolicy – co potwierdza obserwacja i komunikaty z FIS. Na wysokości Kielc już widzę, że będzie problem – nad Górami Świętokrzyskimi szaleje burza. Mijam lotnisko Aeroklubowe w Kielcach i lecę dalej, ale w momencie kiedy przede mną zaczęły się wyładowania atmosferyczne postanowiłem zawrócić do Kielc. Po lądowaniu analiza pogody oraz telefony do znajomych z okolic Radomia z prośbą o raport pogodowy. Podejmuję decyzję, że startuję i lecę dalej – chmura burzowa znad Gór Świętokrzyskich powinna się przesuwać na wschód, więc ominę ją od zachodu. W powietrzu już się zrobił prawdziwy kocioł – temperatura szalała od 32°C do 20°C, a przecinanie takich spadków przy prędkości ponad 100km/h do przyjemnych nie należy. Przy czym wahania były momentalne – raz gorąco, raz zimno. Do tego zacząłem się dostawać w rejon opadów – kurcze nawet nie mam gdzie wylądować, po pode mną lasy Gór Świętokrzyskich. Łączność z FIS-em z powodu wyładowań elektrycznych niemożliwa, GPS gubi zasięg, a do tego chmury burzowe zaczęły się łączyć ze sobą odcinając mi drogę powrotną do Kielc. Do Radomia też nie polecę bo na drodze znajduje się przerażająca strefa opadów (patrz foto po prawej). Ze wszystkich opcji mam tylko jeden korytarz bez burz – na północny-zachód. Ze strefy burz wydostałem się praktycznie 50km w bok od lotniska, na szczęście trasa już bez burz, ale pod silny czołowy wiatr. Ostatnie kilometry to już obserwacja oddalających się chmur i obliczanie pozostałego paliwa, bo przez kluczenie pomiędzy burzami ostatni odcinek pokonam na rezerwie. I tak, ze sporym opóźnieniem, ale cały, ląduje „z prostej” u siebie – ponownie w 32°C. Teraz tylko szybciutko schować sprzęt do bezpiecznego hangaru, bo ta chmura, którą zostawiłem za plecami z pewnością zaraz tu dotrze…
Poniżej kilka ujęć z przelotu, oraz video kompilacja ujęć z pokazów.